środa, 28 marca 2012

Oni mnie leją a ja mam im dać kraszankę?!

Moja znajoma (po pięćdziesiątce) wspominała ostatnio śmigusa dyngusa- kiedy była nastolatką, jacyś chłopcy oblali ją straszliwie, wróciła więc niezadowolona i zupełnie mokra do domu, skąd surowa babcia wyrzuciła ją spowrotem na dwór z kraszankami. Miała ofiarować je "oprawcom". Nie potrafiła tego zrozumieć. A to bardzo stary i zapomniany już zwyczaj, chociaż czasem jeszcze zdarza się, że chłopcy za oblanie dziewczyny od jej rodziców dostają słodycze. Dzisiaj wydaje się do dziwne. Być może wynika to z faktu, że w obecnych czasach niekoniecznie bycie oblaną jest dla pań komplementem, czy zabawą. Posłużę się znów Klaußmannem, który pisze, że nie dość, że panienki musiały ofiarować kraszankę chłopcu, który ją oblał, a panowie wymyślali różne pułapki (wiaderko w oknie, przewiązane wstążkami- gdy dziewczyna ciekawa wstążek ciągnie za nie, kubełek wylewa zawartość na jej głowę) to okazuje się, że następnego dnia był rewanż! Otóż tego dnia jak się domyślacie, dziewczęta mogły się "mścić". Podobno były w tym niegorsze od chłopców:).

Fotografię znalazłam w internecie- przedstawia cudną kraszankę!

wtorek, 27 marca 2012

Na "Aprila"


"Dzień 1 kwietnia obchodzono w ten sposób, że wysyłało się, zwłaszcza dzieci, na poszukiwanie "aprila". Stosowne porzekadło brzmiało tak:

Pierwszego kwietnia
Wyślij osła gdzie się da,
Wyślij go dalej,
Świat się nie zawali.

Szczególnie lubianym i często powtarzanym żartem prima aprilisowym było wysyłanie dzieci do apteki po komarze sadło. Jeśli aptekarz znał się na żartach, dawał dziecku za przyniesione pieniądze nieco świńskiego sadła w pudełku od zapałek i osoba, która dziecko wysłała, miała "kupione".
/ "Górny Śląsk przed laty" Anton Oskar Klaußmann

sobota, 24 marca 2012

Zauroczenie książkowe

Silna potrzeba książkowa spowodowała, że gdy odwiedziłam wczoraj sklepik Muzeum Historii Katowic i wypatrzyłam sobie książkę musiałam ją kupić! To typowe dla kobiet na wiosnę- shopping, te sprawy... Niniejsza pozycja literacka dostała się w moje niepowołane ręce- "Górny Śląsk przed laty" czcigodnego sentymentalisty Antona Oskara Klaußmanna. Pierwsze wydanie miało miejsce w 1911 roku (czyli w nieskażonych PRLem czasach...), ale autor wspomina Górny Śląsk nawet z czasów własnego dzieciństwa- książka bowiem rozpoczyna się w 1856 roku przyjazdem z Wrocławia (w którym się urodził) do Bytomia. Ciekawe, opisuje tamtejsze realia, zwyczaje, problemy, wszystko co go dotyczyło w różnych miejscach, które znamy, bo są przecież blisko: Szarlej, Piekary Śląskie, Mysłowice, Katowice, Gliwice, Bytom. Pisze o wszystkim co normalne, najzupełniej zwykłe ale jakże urokliwe... Uwielbiam taką literaturę. Zgrabna narracja, nieprzesycona sztywnymi faktami historycznymi, owszem, jest bardzo subiektywnie (z pewnością pewne wydarzenia trzeba przecedzić przez sito prawdy obiektywnej), ale przez to ciekawie.
W Muzeum Historii Katowic ta wspaniała książka kosztuje bodaj 13zł.
Przyznam, że jestem na samym początku, ale pokuszę się o kilka według mnie ciekawych fragmentów, które ukazują niezwykłe zwyczaje i powszechne obawy:
"Co do mnie, to szybko zostałem wtajemniczony w misteria a-b, ab i b-a, ba, w przerwach walcząc zajadle z niedomytymi i bosymi współuczniami o swój album z obrazkami, z którym nie rozstawałem się ani na chwilę i który nosiłem również do szkoły. Na okładce albumu znajdował się bowiem barwny wizerunek koguta, który gdy byłem grzeczny, składał dla mnie trojaka (trzyfenigową monetę miedzianą), którą potem znajdowałem w książce. Trojak był wówczas oficjalną obiegową "walutą dziecięcą"." - Pisze o swoim rocznym pobycie w Bytomiu oraz uczęszczaniu do szkoły gminnej autor.
A następnie po kolejnej przeprowadzce w 1857roku do Szarleja:
"Z tamtego czasu w Szarleju zapamiętałem dobrze sporo różnych wydarzeń, np.: pojawienie się wielkiej komety w 1857 roku, która, budząc powszechny lęk, widoczna była wyraźnie przez wiele wieczorów. Miała zapowiadać koniec świata. Dzień, w którym to wydarzenie powinno nastąpić, ustalono na 13 czerwca, dzień moich imienin. Do dziś pamietam, jak wiele przeżyłem strachu, ale nie byłem w tym osamotniony. Dorośli bali się również."

Polecam uwadze, szczególnie, że to naprawdę ciekawa książka!

wtorek, 20 marca 2012

Niemcy w Kostuchnie

Mała mieścinka (obecnie dzielnica Katowic) Kostuchna jest dobrym przykładem relacji między kulturowych przed wojną, w czasie wojny i po wojnie.
K. (lat 73) wspomina, że w jej familoku mieszkali Niemcy, państwo Schott- ojciec rodziny był górnikiem w kopalni Boże Dary, wraz z jej dziadkiem. Na pytanie, czy przyjaźnili się, odparła, że ludzie utrzymywali dawniej bliższe więzi tylko w rodzinach. Owszem, panowie przesiadywali czasem na ławce przed domem i rozmawiali, ale raczej na stopie sąsiedzkiej. Po wojnie Schott'owie musieli uciekać do Niemiec. Rodzina ta składała się z małżeństwa i trójki dzieci- dwie córeczki i syn, który jeszcze kilka lat temu przyjechał do Polski odwiedzić dom z dzieciństwa. Mówił łamaną polszczyzną, wspominali sobie razem z K.

Tuż obok kopalni mieszkał niejaki Wackschtil, który był zegarmistrzem. Naprawiał rodzinie K. zegarek. Mieszkał wraz z siostrą, starą panną, pracującą w przykopalnianej pralni. Również po wojnie musiał emigrować, chociaż był tutejszy.
"Miejscowa ludność dobrze się miała z nimi"- Twierdzi K.- "Po śląsku też mówili"

Rodzina Weiss przed wojną posiadała w Kostuchnie piekarnię, rzeźnię i restaurację. Oczywiście cały majątek został im odebrany. Syn Weiss, z zawodu rzeźnik, już po wojnie budził w młodziutkiej wówczas K. nadzwyczajny ubaw kiedy to jako przerywnik używał brzydkiego polskiego słowa na literę "k" i wymawiał to z charakterystycznym niemieckim "r". Podobno "pierwszorzędne wyroby robił".

Sporo Niemców pracowało na tutejszej kopalni. Tak jak pisałam w kontekście gazety Ślunski Cajtung, mój osobisty pradziad przynosił po wojnie jedzenie jeńcom Niemieckim, pracującym pod ziemią (dodajmy, że w większości byli to jego koledzy, a nie hitlerowcy). Codziennie szedł na grubę z plecakiem wypchanym jedzeniem. I miał przez to wielkie kłopoty, zagrożono mu, że wyleci z pracy. Od Niemców zaś otrzymał w podzięce dwie rzeczy dla wnuczki: kolczyki srebrne i pleciony z drutu koszyczek. Ci również niemieccy jeńcy (choć nie ci sami) wybudowali w Kostuchnie kościół z drewna w formie baraku (nie istnieje dziś), a jeden namalował drogę krzyżową, która wisi w nowym kościele.


Tych ludzi, którzy od dawna zamieszkiwali Kostuchnę napewno nie należy wsadzać do tego samego wora, co przybyłych w czasie wojny oprawców. K. dobrze wspomina relacje- "Tu nie było żadnych zatargów, żeby Ślązak z Niemcem..."

piątek, 9 marca 2012

Ślązacy w Wehrmachcie

Bardzo serdecznie polecam ciekawy film produkcji Muzeum Historii Mysłowic pt. "Ślązacy w Wehrmachcie". Wspomnienia potomków tychże Ślązaków, różne drogi wojenne oraz ciekawe wypowiedzi prof. Kaczmarka.

http://www.myslowice.pl/aktualnosci.php?id=4529

piątek, 2 marca 2012

Dwa sposoby na to, jak walczyć u boku Andersa

W nawiązaniu do nowej wystawy Muzeum Śląskiego pt. "Koledzy z Platzu. Górnoślązaków żywoty równoległe", (która ma na celu przedstawić odbiorcy odmienne wybory Górnoślązaków podczas plebiscytu i powstań- Polecam!) pragnę przedstawić dwie różne drogi moich przodków- Lwowiaka i Ślązaka (ur. w Katowicach a zamieszkałego Cieszyn)- do jednego celu, walki u boku gen. Andersa podczas drugiej wojny światowej.
Janek, szkoleniowiec jednostki wojskowej w Stanisławowie był na liście katyńskiej. Ukrywał się wprawdzie, ale został wydany. Na szczęście jednak pojechał nie tym pociągiem co trzeba i trafił na Syberię. Wszyscy jego lwowscy krewni byli pewni, że zginął. Na zesłaniu poznał swą przyszłą żonę i dołączył do armii gen. Andersa, jako dowódca plutonu dywizji strzeleckiej. Ta pomyłka pociągów to nie jedyny zbieg okoliczności, dzięki któremu przeżył- kolejny miał miejsce już podczas walk pod Monte Cassino. Opisuje je Melchior Wańkowicz w książce "Monte Cassino". Pokrótce- podczas ostrzału na wzgórzu kapitan (wówczas), czyli Janek, został trafiony kulą w metalową papierośnicę, którą miał na piersi i w ten sposób uszedł z życiem. Ta papierośnica go uratowała. Do Polski po wojnie nie wrócił, został na emigracji w Anglii, gdzie założył rodzinę z poznaną w Rosji Zofią. Dzięki czemu dożył dziewięćdziesięciu paru lat i miał z pewnością milsze doświadczenia niż Paweł, Ślązak.
Paweł pochodził z Katowic, ale ze względu na pracę w Cieszynie, przeniósł się tam z rodziną tuż przed wojną. W 1940r. wzięli go do Wehrmachtu. Taaa... większość Ślązaków miała tę niechlubną przyjemność, a nawet obowiązek. Ale... Paweł w Afryce uciekł z Wehrmachtu i w tym czasie jego rodzina otrzymała smutny liścik o treści "vermisst" (co oznacza "zaginął"). Każdy żołnierz posiadał swoją identyfikację i gdy ta, po zaginięciu została znaleziona wojsko wysyłało list do rodziny o treści "zginął", ale, że Paweł uciekł wraz z identyfikacją do tego nie doszło. Nie uciekł sam, ale z bodaj pięcioma kolegami i w takim zestawie uciekinierzy dostali się w ręce Marokańczyków- zostali wzięci do niewoli. Na szczęście Marokańczycy zażądali tylko kosztowności, a nasi dezerterzy mieli tylko łańcuszki i obrączki. Paweł miał problem ze zdjęciem swojej, podobno zagrozili mu, że utną palec. Chyba go to zmotywowało, bo udało mu się w końcu i Ślązacy zostali puszczeni wolno. Na czarnym lądzie dołączyli do stacjonującej tam armii gen. Andersa (Paweł przywiózł to zdjęcie ze sobą). Paweł walczył pod Monte Cassino, był wielokrotnie namawiany by po zakończeniu wojny wyemigrować, ale z drugiej strony głos z Polski wołał złudnie i fałszywie: "Wracaj do kraju, przydadzą się Twoje ręce do roboty". Wrócił więc do rodziny, ale nigdzie nie chciano przyjąć go do pracy pomimo, że był silny i mógł pracować (miał też wykształcenie zawodowe). Załamał się strasznie i ponad dziesięć lat po wojnie z własnej woli zakończył swój żywot...

czwartek, 1 marca 2012

Plusy

Widzieliście nowy numer Nowej Gazety Śląskiej? Bardzo przyjemny i poręczny format A5! Ciekawe artykuły z naprawdę różnych dziedzin. Brakowalo mi tego w poprzednich numerach. Jak zwykle sympatyczna szata graficzna. Brakuje tylko przepisów do szczęścia:).